Masz świetne portfolio, dużo doświadczenia, pomysł na to, jak twoja obecność w nowej firmie przełoży się na wyniki finansowe tejże. Rozmowa idzie doskonale. Wtem, rekruterka znad twojego CV pyta: “Czy planuje pani powiększenie rodziny w najbliższym czasie”? I nagle czujesz, że krew odpływa ci z twarzy.
I może masz ochotę wybuchnąć śmiechem, bo żyjemy w Polsce. Nawet jeśli nie planujesz powiększania rodziny, możesz być do tego powiększenia zmuszona, bo twoje prawa znaczą mniej, niż prawa embrionu.
Albo łzami, bo od lat próbujesz powiększyć rodzinę, bez skutku. I przywykłaś już do nietaktownych pytań na rodzinnych imprezach, ale na rozmowie kwalifikacyjnej się tego nie spodziewałaś.
Albo wściekłością. Bo twój partner nigdy nie słyszy takich pytań, a za zmienienie pieluchy waszemu dziecku dostał na dzień dobry tytuł Najlepszego Taty.
Albo żalem, bo już wiesz, że to miejsce, które zapowiadało się tak świetnie, świetne nie jest.
Każda z tych reakcji jest w porządku. W porządku natomiast nie jest zadawanie pytania, a już tym bardziej – oczekiwanie odpowiedzi. I nie jest to kwestia rekrutacyjnego savoir-vivre, a przepisów. Kodeks Pracy jasno określa pytania i sfery życia, o jakie można zapytać potencjalnego pracownika. Pracodawca czy rekruter nie ma prawa pytać o sferę prywatną. Dotyczy to: stanu cywilnego, planów rodzicielskich, preferencji seksualnych, światopoglądu, wyznania, poglądów politycznych, stanu zdrowia (dlatego badania wstępne u lekarza medycyny pracy przeprowadzane są po podjęciu decyzji o zatrudnieniu), pochodzenia, etc.
Skoro kwestie te są uregulowane prawnie, dlaczego wciąż słyszymy o firmach, które pytają kandydatki o to, kto zajmuje się dziećmi, gdy są chore albo czy w ogóle te dzieci mają zamiar mieć. I tu niestety musi paść jedna z najczęstszych odpowiedzi, jakich udzielam (i marzę o tym, żeby nie musieć tego robić): “Bo patriarchat”.
Co ma patriarchat do rozmowy o pracę? Już tłumaczę. Druga fala feminizmu, która wywalczyła dla kobiet wolność do podejmowania decyzji o swoim ciele (wolność, którą można nam odebrać jedną ustawą, jednym wyrokiem trybunału konstytucyjnego, czy to w Polsce, czy w USA, czy gdziekolwiek indziej), oraz prawo do pracy wolnej od dyskryminacji ze względu na płeć, a także kolejne fale feminizmu nie zdołały osiągnąć w pełni jednego postulatu: równości kobiet i mężczyzn w sferze domowej (to nie krytyka feminizmu, to pokazanie jak silnie patriarchalne wartości są zakorzenione we współczesnym świecie). W efekcie mamy sytuację, w której rodziny (formalne czy nie) wymagają dwóch źródeł dochodu, by móc się utrzymać.
Kobiety więc pracują zarobkowo, co nikogo już nie dziwi. A po pracy, najczęściej same, albo z niewielką pomocą partnera, ciągną wózek o nazwie “życie domowe”. To kobiety wykonują 75 proc. nieodpłatnej pracy na świecie. I nadal ciężko jest odejść od modelu: opieka nad dzieckiem jest zadaniem matki. A rekruterzy, jak reszta z nas, też żyją w tym patriarchalnym świecie i nie są odporni na przekonanie, że z chorym dzieckiem w domu zostaje matka.
Może gdybyśmy doczekały się prawdziwej równości w kwestiach rodzicielskich, opieki nad dziećmi, nieodpłatnej pracy na rzecz rodziny, te pytania by nie padały. Rzeczywistość jest jednak taka, że blisko połowa matek w Polsce nie wraca do pracy po urlopach związanych z rodzicielstwem[1]. Dlaczego?
Nie dlatego, że są rozleniwione rocznym pobytem w domu z dzieckiem, którym zajmujesz się 24/7. Raczej dlatego, że po roku wiele z nich nie ma komu przekazać tej opieki! W 2020 roku w Polsce było dostępnych 191 600 miejsc w żłobkach, z czego publiczne placówki stanowiły zaledwie 35 proc. W samym tylko 2019 roku w Polsce urodziło się 400 000 dzieci. Czyli miejsc w żłobkach wystarczało dla połowy jednego rocznika. A co z dwulatkami i trzylatkami? Te zostają w domu. Z nianią, jeśli rodzina ma fundusze, babcią – jeśli ma szczęście. Z matką, jeśli nie ma wyjścia.
A dlaczego nie z ojcem? Bo choć prawnie płaca kobiet i mężczyzn wykonujących tę samą pracę powinna być równa, w rzeczywistości luka płacowa w Polsce wynosi 8,5 proc. Czyli ilekroć mężczyzna zarabia 1 zł, kobieta za tę samą pracę dostaje 0,915 zł. Zatem dla rodzinnego budżetu zrezygnowanie z zarobku, jaki przynosi kobieta jest mniej dotkliwe, niż zrezygnowanie z zarobków mężczyzny. Nie mówiąc już o wszystkich kwestiach kulturowych, jakie aktywują się, gdy ojciec aktywnie i w tym samym stopniu co matka, zajmuje się dziećmi. On jest bohaterem, choć lekko uciśnionym, ona – nie wywiązuje się z podstawowego obowiązku.
Tak samo jest w przypadku chorób dzieci. To matki najczęściej biorą zwolnienia lekarskie. I tu wracamy do punktu wyjścia. Pracodawcy “obawiają się” zatrudniania kobiet, bo te mogą zniknąć z pracy w okresie ciąży, urlopu rodzicielskiego, podczas chorób dzieci. Sęk w tym, że rynek pracy nie poradzi sobie bez kobiet. A świat? A świat bez kobiet wyludni się za jakieś 100 lat.
Kiedy więc potencjalny pracodawca pyta cię o plany związane z rodzicielstwem, mam szczerą nadzieję, że jest to pytanie retoryczne, po którym natychmiast pada deklaracja dotycząca udogodnień dla rodziców: elastyczne godziny pracy, możliwość pracy zdalnej, dopłaty do żłobków i przedszkoli, a może nawet – przyzakładowe placówki? W takiej sytuacji mogłabym być pytana o dzieci i rodzinę CODZIENNIE. W każdej innej takie pytania są niezgodne z prawem, nietaktowne i mogą być podstawą do spotkania z potencjalnym pracodawcą w sądzie, jeśli informacje na temat życia prywatnego kandydata zaważyły na decyzji o zatrudnieniu, a raczej – niezatrudnieniu.
Zatem życzę nam, żeby takie pytania w ogóle nie padały. I żeby zatrudnianie rodziców było normą, a miejsc w żłobkach, przedszkolach i klubikach, było tyle, żeby każdy rodzic mógł podjąć najlepszą decyzję dla jego_jej rodziny, a nie – jedyną dostępną.
[1] Wyniki badań fundacji “Rodzic w mieście” prowadzonych od lipca do listopada 2020 roku